Never gonna break, never gonna break



"Należy każdego dnia posłuchać krótkiej pieśni, przeczytać dobry wiersz, zobaczyć wspaniały obraz i jeśli byłoby to możliwe - wypowiedzieć kilka rozsądnych słów." J.W. Goethe


I ja dziś tak miałam.

Przeczytałam kilka artykułów ze specjalnego wydania "Polityki".

Waglewski o granicach, za które nie warto się posuwać: "To dziesięć przykazań jeśli mówimy o  etyce, i podstawowy podręcznik sztuki jeśli mówimy o estetyce." I mówił o Bartku i Piotrku bazgrających po ścianie. I o braku pewności siebie współczesnych gwiazd i o gotowaniu w porannych programach. Już nie wiem, którego z rodziny W. lubię bardziej. 

Artykuł o prestiżu w poszczególnych grupach społecznych - miód na moje braki i potrzebę zdobywania wiedzy z dziedziny nauk społecznych.

O naszej religijności z Bartkiem Doroczyńskim, o Bruegelu na oddziale urologicznym oraz o naszym gadżeciarstwie i uwielbieniu dla rupieci tworzące wesoły eklektyzm w polskich domach.

Z muzyką bez zmian - Bon Iver na początek dnia i na dobranoc. Trochę w stanie zakochania, trochę w stanie zachwytu. Uwielbiam to uczucie dopasowania muzyki do nastroju. Pomieszanie nostalgii, rozkojarzenia, melancholii i dobrego nastroju. Trochę jak knedle ze śliwkami - niby człowiek się nastawia na słodki obiad, a kwaśny mimo cukru. 

Sobotni wieczór kolorowo-urodzinowy Sis. Zimno i smacznie. Bardziej mi się podobała niedziela - ostatnie podrygi słońca w wersji letniej i wspólne oglądanie degradujących społeczeństwo głupich produkcji TVN. 
Kocham Cię, Sista. Jesteś jedyna w swoim rodzaju, wyjątkowa i w ogóle. A innym niech żal dupę ściska, że nie mają takiej Sis. Wszystkiego co sobie tylko tam wymyślisz 
w swojej szalonej głowie, artistko.








All made of ticky tacky

Permanentne zmęczenie. Szkolenie, spotkanie, prezentacje, Warszawa, szkolenie, tabelka w Excelu, telefony,  faktury, szkolenie, wyjazd. Przyjazd. Padłam.


Wczoraj był mały kryzys wytrzymałości. Dostałam drgawek, temperatury, okropnego bólu głowy i przeboje gastryczne. Nie poszłam do pracy -wróciłam z Warszawy i ledwo ogarniając rzeczywistość dojechałam jakoś do domu. I ze zmęczenia...nie mogłam usnąć.Wstawałam co chwilę - za gorąco, za zimno. Nie tak, noga na kołdrę, noga pod kołdrą, piciu, kibelek. 


Pierwsza żółta kartka - za dużo tego wszystkiego. 


Mam problem z wyborami. Niby powiedziałam Aśkowi, że będę głosować na Szweda, ale tak naprawdę nie jestem tego pewna. 


No i cały czas mam problem z tymi Innymi.


Yyyh.



Occupational therapy in kitchen


"Mam niedużą dynię. Poproszę o przepis na zupę dyniową."

"Gotujesz zieleninę jak w rosole, potem jak się już robi wywar to patroszysz dynię, pokroisz w kwadraty, i tak z 10 min. do miękkości, i podsmażasz cebulkę z kminkiem indyjskim, a do zupy - curry. Potem blenderem zupę i gotowe!"

Tak wyglądała dziś kulinarna wymiana smsowa. Ale ja nie o tym. Zdjęcie powyżej to zupa dyniowa mojej wersji. 

Frustrująca praca, permanentne przekonanie, że jest się nieefektywnym pracownikiem, złe warunki pracy (cały czas ktoś gada, łazi, gada, łazi, "może herbatkę?", yyyyh) powodują we mnie   ogromne napięcie psychiczne, a siedzenie przed komputerem - napięcie w mięśniach i garba. O ile nie mam siły po 12 godzinach aktywności mojego mózgu na rozruszanie flaków w moim ciele, o tyle wieczorne gotowanie staje się moją terapią zajęciową. Nawet tak jeść nie lubię jak gotować. 

Dziś spróbowałam po raz czwarty w życiu upiec ciasto. Pierwsze dwie próby wylądowały w koszu i w ubikacji, trzecie ciasto to trochę ściema, że ja je piekłam, bo zrobiła je za moich irlandzkich czasów Nuria (ja tylko mieszałam wszystkie składniki). Dziś postanowiłam upiec przepis z WO, od pani Gessler, tej pierwszej - pani Marty. 


Wyszło super, ja nabałaganiłam w kuchni, cały stres zszedł jak powietrze z balonika, a tarta ze śliwkami i kremem waniliowym jest przePYSZNA. Szkoda, że zdjęcie nie pachnie, może kiedyś giermki Steve`a Jobs`a wymyślą jakiś kolejny iSmell (choć nie brzmi zachęcająco).

A przepis jest tutaj.


Ludzie dopytują co mi się stało z tym Fejsbukiem. Chyba muszę wystosować jakieś pismo do znajomych. 

I jeszcze na koniec piosenka, która w tym tygodniu bezapelacyjnie moim numerem jeden jest.




I jeszcze jedna  piosenka, mama po usłyszeniu pewnie by powiedziała coś takiego: "A co to za przeróbka? Nie mają już pomysłu na piosenki?"
A ja bym powiedziała, że chyba nie dało się już z niej zrobić większego zamulacza, niż jest w oryginale. Ale nawet wyszło. 




Nie, nie zamulam, po prostu dynamiczne piosenki mnie ostatnio męczą. 

Greetings from Toskany














Wygrzebane z czeluści dysku twardego.



Moje toskańskie wariacje: projekt H&M, Anno domini 2011

Środa, 20.04 Dzień pierwszy, a właściwie drugi: Pisa – Florencja - Malmantile

Obudziły nas kolejno: jedna współspaczka hostelowa, robiąca poranną toaletę ok. 5 nad ranem, następnie druga współspaczka postanowiła potrenować wchodzenie i schodzenie po drabince piętrowego łóżka chwilę później – uroki hostelowych pokoi. Jesteśmy w Pizie…Umówione wcześniej z naszym tajemniczym izraelskim hostem z CouchSurfingu, z którym wczoraj gawędziłyśmy na Skype i który postanowił nas obśmiać (tak, obśmiać, nie wyśmiać), że nie dałyśmy mu wcześniej znać, że będziemy w Pizie, to by nas przenocował. Jego rozbrajające pytanie:
„But do you understand that I am in Pisa now, tonight, right?” – bezcenne.
Yoham obecnie, po obowiązkowej slużbie wojskowej podróżuje do Europie za pomocą SkyScanner “znajdź najtańszy lot gdziekolwiek”. Jego siostra jest na wymianie studenckiej w Pizie, obecnie wyjechała na
Spotkanie – 8.30, Helena z włączonym GPS-em w mózgu bezbłędnie zaprowadziła nas w umówione miejsce (o jej umiejętnościach trochę dalej). Yoham (a przez cały czas myślałyśmy, że Lewi – przecież to takie łatwe rozróżnić imię od nazwiska), wziął nas na nasze pierwsze włoskie doświadczenie kawowe. Helen – cappuccino, ja za nią (co się będę wybijać, lepiej nie eksperymentować pierwszego dnia). Yoham sprzedał nam informację o najlepszej paninierii (po polsku, kanapkownii), gdzie dają dużo i dobrze. Nawet bardzo dobrze. Poopowiadał nam trochę o sobie, to był bardzo dobry poranek. Umówiliśmy się, że pojedziemy razem do Florencji, a potem się rozdzielimy – my pojedziemy do naszej kolejnej „kanapowej” koleżanki z Malmantile, a Yoham będzie szukał, jak w grze miejskiej swojego B&B, które okazało się być gdzieś na przedmieściu (zadupiu) Florencji. Następnie, jak przystało na prawdziwe niedzielne turystki udałyśmy się krokiem marszowym pod krzywą wieżę. Słońce nieźle dogrzewało, więc zaczęłyśmy udawać Beduinów w chustkach i szalikach na głowie. Obeszłyśmy całe miasteczko dookoła, zrobiłyśmy tradycyjne zdjęcie pod tytułem „podtrzymuję Krzywą wieżę” i wróciłyśmy na reklamowane kanapki. Siadłyśmy na placu z ogromnymi kawałami buły z różnymi dodatkami i chwilę potem dostałyśmy pierwszego gastrycznego orgazmu… Helena z szynką i sosem pietruszkowym, ja z mozzarellą, grillowaną cukinią i pastą z czarnych oliwek. Że tak powiem brzydko-OMFG. Potem poszłyśmy na dworzec Pisa Centrale. Yoham już czekał z gitarą, plecakiem – nasz Alexander Supertramp :)

Godzinna podróż do Florencji minęła szybko, jak wszystkie nastolatki znaleźliśmy wspólny temat muzyka – Yoham co chwilę wtykał nam słuchawki z kolejnymi ulubionymi kawałkami.
We Florencji rozstaliśmy się, my polazłyśmy do miasta zwiedzać i oglądać, a Yoham poszedł szukać swojego hostelu. Oblazłyśmy wszystkie standardy – Piazza Duomo z katedrą, potężne monstrum zapierające dech w piersiach, drzwi do raju i kilka innych architektonicznych pereł Florencji. Most Vecchio trochę mnie rozczarował, jeśli chodzi o ilość sklepów z biżuterią (choć te butiki z antykami były niesamowite). Posiedziałyśmy tam trochę na okolicznych mostach i już wiemy jak powinny smakować lody. Podobno nie próbowałyśmy jeszcze najlepszych lodów na świecie (Yoham powiedział, że słyszał, iż takowe znajdują się w Lucce, gdzie będziemy w piątek). Lodziarnia Santa Trinita, przy moście o tej samej nazwie – to jest przeżycie nie do opisania. Wzięłam lody o smaku marakuji, papai i truskawek i chciało mi się płakać ze szczęścia :) Helen wzięła czekoladowe i pistacjowe i po pierwszym spróbowaniu widziałam szczęście na jej twarzy. Siedziałyśmy na moście, wcinałyśmy lody i jestem prawie pewna, że wyglądałyśmy jak głupki zachwycające się sorbetami.

Wieczorem dopiero zaczęła się przygoda. Przez cały dzień wysyłałam, a raczej próbowałam wysłać smsy do Mandeki, naszej „kanapowej” gospodyni, ale bez rezultatu. Potem Helen sprawdziła wysyłając wiadomość od siebie, że ten numer jest out of service. Mimo wszystko pojechałyśmy do Lastra a signa wieczorem, skąd Mandeka miała nas zgarnąć do siebie, do Malmantile. Dzwoniłyśmy do znudzenia, aż w końcu, siedząc w Lastra a Signa postanowiłam, że łapiemy stopa i jedziemy do wiochy, tym bardziej, że znalazłyśmy znak reklamujący B&B, więc „w ostateczności coś znajdziemy”. Nie minęło 10 minut, zatrzymało się dwóch gości i naszą angielską włoszczyzną oraz na migi (uff, międzynarodowy język) ustaliłyśmy z nimi co, gdzie i jak (Malmantile, internet, hostel, grazie, prego). Zawieźli nas, powiedzmy do centrum, gdzie w koło żywej duszy, pozdrowili i życzyli powodzenia…Poszłyśmy do cafeterii, gdzie młody chłopak opowiedział na migi, gdzie można dostać trochę Internetu (pizzeria obok), a potem po włosku uprosiłyśmy pana pizzermana o użyczenie internetu na chwilę. Napisałam rozpaczliwą wiadomość do Mandeki – gdzie jesteśmy, że zły numer, że nie odbiera, co się dzieje etc. I tym samym, szeleszcząc językiem polskim wzbudziłyśmy ogólne zainteresowanie wieczornych lokalnych gości,, którzy przybyli na kolację. Potem wymyśliłyśmy, że zejdziemy z centrum i albo pójdziemy z powrotem do Lastra a signa i złapiemy ostatni pociąg do Florencji, albo znajdziemy jakieś B&B. Zapytałyśmy przezornie o miejsce do spania, ale pizzermani ostrzegli międzynarodowym gestem, że „agroturismo” to zdziercy i że daleko. Było już ciemno, żadnych ulicznych światem, a my dzielnie poboczem rozpoczęłyśmy dreptanie do „nowej”części Malmantile. Mam wrażenie, że Włosi nie wierzą w wypadki samochodowe i nie wierzą w prędkościomierze, więc miałyśmy trochę stracha, że ktoś w końcu nas potrąci. Helena co chwilę świeciła w tył komórką, żeby dać znać, że w trawie (na poboczu) przemieszczają się jakieś istoty ludzkie. W końcu (nie wiem jak i kiedy) zauważyła międzynarodowy znak świadczący o usługach noclegowych, więc podążając za znakiem trafiłyśmy do czyjegoś domostwa. Jeszcze się świeciło, więc stuku-puku, chwyciłyśmy za klamkę i ładnie się witając we wszystkich językach które znamy i w tych które wydaje nam się, że znamy zaczęłyśmy molestować starszą panią siedzącą na kanapie, że chcemy gdzieś spać. Ona, niewzruszona zaczęła krzyczeć „Antonio!Antonio!” i wyszedł do nas starszy pan. My zaczęłyśmy swoją litanię o noclegu, a on kazał nam wyjść, uspokoił nas i zaczął krzyczeć „Massimo!Massimo!Inglesa raggazi-coś tam jeszcze i zaczął się śmiać”. Pan Massimo zszedł z piętra z drugiego budynku, kurtuazyjne wypytał co tam, jak tam po angielsku i pokazał nam apartament za godną cenę. Powiedziałyśmy mu, że jesteśmy głodne i że mamy tylko wino, to poczciwy chłop przyniósł nam spaghetti, oliwę własnego wyrobu, na stole postawił wino ze swojej winiarni oraz wiktualia na śniadanie (słodkie ciasteczka, kawę,herbatę) i oznajmił, że to wliczone w cenę. Bosko! Ciepły prysznic regenerujący, ugotowane spaghetti z sosem pomidorowym (puszka straciła ważność w marcu 2010…ale co tam :) i winko z florenckiego targu żywności lokalnej…Mmm. Wciągnęlyśmy tyle kluchów, że potem dosłownie wtoczyłyśmy się na nasze ogromne łoże i padłyśmy jak kawki.

21.04, czwartek: Malmantile – Florencja – Malmantile

Dostałyśmy o 2 rano sms-a od Mandeki, że dopiero odczytała naszą wiadomość, że bardzo przeprasza, że jej się ósemka pomyliła z dziewiątką i że jeśli chcemy to ona nadal może nas ugościć. Napisałyśmy, że wporzo, że się nie gniewamy, że mamy klawą miejscówkę i że chętnie skorzystamy z zaproszenia (do dwóch razy sztuka). Śniadanko było, że się tak wyrażę, „w pytkę”: kawa w kawiarki, tłuste mleko, magdalenki nazywane plum cakes i maślane bułeczki podgrzane na patelni. Cud miód. Otwarcie okiennic i okien mile nas zaskoczyło toskańskim wiejskim widokiem na drzewka oliwne, pola (jeszcze nie zazielenione) i urocze włoskie chatki. Nic tylko wziąć sobie krzesełko wędkarskie i kontemplować tą sielankę dopóki się nie zgłodnieje.

Podziękowałyśmy w naszej wersji włoskiego panu Antoniemu, on nam odpowiedział (pewnie coś miłego) i poszłyśmy w stronę głównej drogi. Idąc w dół, w kierunku stacji kolejowej próbowałyśmy łapać stopa, co spotkało się z ogólnym zainteresowaniem kierowców, motocyklistów i cyklistów. Uśmiechali się, trąbili, ale także (niektórzy) grozili palcem (nu nu nu). W końcu jedna pani się zatrzymała i gdy pytająco powiedziałyśmy „Lastra a signa?” kiwnęla, żeby wsiadać. Na stacji kolejna niespodzianka :automat z biletami nie działa, jakaś wkurzona Włoszka próbowała go zdetronizować, ale nic się nie zadziało. Po kilku zamienionych zdaniach stwierdziłyśmy w trójkę, że jedziemy na gapę i że Dora, nasza nowa znajoma nas jakoś po włosku wytłumaczy.

Wypatrzyłam u niej przepustkę UNICEF-u, więc zagadałyśmy ją o pracę, potem się okazało, że jest z Wenezueli, że ma męża Włocha i poopowiadała nam o multicultural issues, tak, żebyśmy wiedziały, że to jest skomplikowane, ale może przynieść dużo satysfakcji i radości (hehehe). Dotarłyśmy do Florencji i razem z Yohamem udaliśmy się na obiad na targ lokalnej żywności. Kupiliśmy wszystkiego po trochu: karczochy w oliwie z ziołami, suszone pomidory w oliwie, oliwki z pestkami (typu gigant), pomidory zawijane w grillowane plastry cukinii, nadziewane papryczki i duży płaski chleb. Yoham dokupił potem jeszcze pastę cuukiniową, pastę z karczochów i oliwę z oliwek. My miałyśmy jeszcze wczorajsze wino. Siedliśmy na trawie, rozłożyliśmy swoje zdobycze i zabraliśmy się do konsumpcji. To było tak dobre, że nie będę tego opisywać, bo mi smutno, że nie mogę tego jeszcze raz spróbować w tej chwili.

Potem było granie na gitarze, gadanie o wszystkim i niczym, zaciągnęłyśmy go jeszcze na lody, a potem ja zmusiłam całą bandę do pójścia na wystawę „Dali, Miro, Picasso: młodzi gniewni i początek modernizmu”. Wystawa była super, Helena utwierdziła się w przekonaniu, że nie znosi surrealizmu, a Yoham, zachwycony, chce przeczytać biografię Dalego oraz jego książkowe dzieło :) Potem porysowaliśmy rożne bzdury w kąciku dla dzieci i ruszyliśmy,kontynuując nasze łażenie. Hel była naszym przewodnikiem-GPS-em i nie dało się z tego powodu jej nie dogryzać – Yoham pretenduje do loży szyderców.

Mandeka zaproponowała nam „aperitivo” i spotkaliśmy się z nią, jej chłopakiem Marco oraz jej gościem z CS – Nicolasem. Koleżanka ze studiów Mandeki zorganizowała spotkanie, bo wyjeżdża z Florencji, a my z Mandeką wbiliśmy się na wieczór pożegnalny. Trafiliśmy do bawarskiej knajpy z ogromną ilością piwa do wyboru i z włoskim cateringiem „jesz ile chcesz”. Jedzenie było przepyszne: makarony na 3 sposoby, grillowana cukinia, kabaczek, różne wędliny, sery, pieczywo, potem podano smażone kulki mozzarelli i frytki.
Gadaliśmy do późna, ja z Mandeką, potem z jej kolegami ze studiów, którym po kilku piwach przeszła blokada językowa, a Helen z Yohamem i Nickiem (polsko-żydowsko-niemieckie towarzystwo) właśnie się zorientowało w jakim składzie siadło...

Wracaliśmy kolejno autobusem, tramwajem i w końcu samochodem, który Marco (chłopak Mandeki) zostawił na przedmieściach, bo tak ciężko znaleźć miejsce do parkowania we Florencji. Zapytani o chodzenie, transport miejski i rowery, stwierdzili zgodnie z Mandeką, że to dla idealistów. No tak...

Wyjaśniła się też kwestia dziwnego imienia i egzotycznej urody Mandeki. Jej mama jest z pochodzenia Somalijką, imię wybierała mama, jako pozostałości jej pochodzenia, tak więc kolejna spotkana kobieta, która nie jest Włoszką z dziada pradziada.

Naszym miejscem noclegowym tym razem była piwnica. Spałyśmy na łóżkach, Nicolas spał na materacu, na podłodze (Nick też skorzystał z gościnności Mandeki jako coachsurfer), a piwnica okazała się bardzo miłym miejscem do życia. Miała aneks kuchenny, toaletę i służyła naszym gospodarzom jedynie do przetrzymywania turystów z couchsurfing`u i do suszenia sera.
Usnęłam dość szybko.

22.04, piątek Malmantile – Florencja – Lucca

Rano Mandeka uraczyła nas śniadaniem (oczywiste, że 11:00 jeszcze większość była w proszku). Jej mama okazała się sympatyczną kobietą, która podziękowała za wręczone przez nas wino i zmyła się do pracy. A my wcinaliśmy poranne ciasteczka, tosty z przywiezionym przez Marco miodem i zrobioną przez wujka Mandeki marmoladą. I nareszcie nie zdziwiłam nikogo chęcią na herbatę z rana! I śniadaniowe rozmowy na temat systemu edukacji we Włoszech i w Polsce, kondycji pracowników naukowych (Mandeka marzy o pracy w ESA), sytuacji włoskich kobiet i kondycji włoskiego społeczeństwa wobec polityki Berlusconiego – same lekkie jak śniadanie tematy :) Potem zostałyśmy odprowadzone na, powiedzmy, przystanek (zarośnięty trawami, zasypany ziemią, ledwo wystający znak autobusu), pożegnałyśmy się i wsiadłyśmy do włoskiego odpowiednika PKS-u.
Ponieważ miałyśmy jeszcze chwilę do pociągu, poszłyśmy do przydworcowej kafejki „Domi&Margo” w Lastra a signa. Zastanawiając się nad ciastkiem do latte, komentowałyśmy ich parametry, wygląd i oceniałyśmy w skali apetyczności. W końcu baristka zwróciła się do nas: „Słucham?” i potem nastąpiła szybka wymiana informacji. Dziewczyna przyjechała pół roku temu z Tomaszowa Lubelskiego do Lastra a signa, gdzie już mieszkała jej mama i postanowiły założyć kawiarnię, a właściwie godną knajpkę w dość dobrym, strategicznym miejscu.
A ja wcinałam włoską twardą szyszkę z Nutellą. Pycha.

We Florencji nie nałaziłyśmy się za wiele tego dnia. Poszłyśmy do katedry, pozachwycałyśmy się główną nawą i przegapiłyśmy tylnie wejście, żeby zobaczyć jedne z najładniejszych fresków i zdobień…Trudno, jeszcze tam pojadę.
Po katedrze poszłyśmy do restauracji na jedzenie. Tym razem wybór był prosty – pizza! To co dostałam zmieniło mój kulinarny światopogląd. Ja nie wiem, jak ja będę żyła w Krakowie, zamawiając pizzę ze świadomością, że kilkaset kilometrów dalej jest ta najlepsza :) Mozzarella, suszone pomidory, kapary, karczochy – to był mój wybór. Mmmmmmmmmm – to mój komentarz.

Na dworcu było coś na kształt wojny, wielkiej migracji i chaosu zarazem. Wszyscy z walizami, torbami, krzyczącymi dziećmi, lodami i wszystkim tym, co chciało by się przewieźć do bliskich na święta. Na szczęście automat do biletów był łaskawy i obyło się bez wydawania reszty w postaci papierowych kuponów (a wtedy kupony trzeba oddać w kasie, by odzyskać resztę, przerobiłyśmy to – Helena stała pół godziny w mega długiej kolejce). Nawet, o dziwo, były jeszcze miejsca w pociągu do naszej destynacji – Lucca. Przyjechałyśmy do tego miasta wieczorem i Hel ze swoim talentem w postaci GPS-a w głowie bezbłędnie trafiła do kamienicy, gdzie mieszka nasz kolejny host – Lorenzo. Słyszałyśmy jak ktoś gra na gitarze i gdy zadzwoniłyśmy domofonem, przerwał. Wpuścił nas do środka i przywitał, wyglądając głową zza drzwi w dół schodów. I moja wizja spokojnego wieczoru, gdy miało się tak relaksujący, leniwy dzień zaczęła się kończyć. Weszłyśmy do świetnie urządzonego apartamentu, pełnego instrumentów, w pokoju dziennym ma mnóstwo ukulele, gitary i kilka jeszcze innych instrumentów perkusyjnych. Jak się okazało, czego nie sprawdziłam, nasz host, jest gwiazdą z Youtube i znanym gitarzystą ukulele. Ma mnóstwo subskrybentów na YT i MySpace, robi wiele ciekawych projektów muzycznych i właśnie wyprodukował płytę, którą zamierza wypromować tuż po świętach. Ja to mam szczęście do takich ludzi.

Po przebraniu się w mniej obciachowe ciuchy, poszłyśmy na aperitivo do lokalnej knajpki, gdzie poznałyśmy resztę znajomych. Lorenzo poznał jednego dyrektora chóru z Berlina i napisał mu słowa do jednego utworu, po czym ten właśnie przyjechał do Lucca (więc znów międzynarodowe towarzystwo). Było z nami też dwóch sympatycznych Włochów Carlo i (nie pamiętam), z którymi poszliśmy, no gdzie? Na pizzę! Lorenzo zaproponował zamiast pizzy coś naprawdę pysznego – Chechcini (nie wiem jak to się pisze), ale jest to ciasto zrobione ze zmielonej ciecierzycy, oleju i wody, które jest tutejszą specjalnością. Bardzo fajne jako przystawka. Po konsumpcji poszliśmy na koncert do irlandzkiej knajpy i pijąc Guinnesa, czekaliśmy na muzyków. Prócz megaobrazoburczego przedstawienia przed koncertem, które mnie zszokowało i zniesmaczyło, koncert był naprawdę fajny. Muzyka włoska grana na wielu instrumentach niosła ślady wpływów hiszpańskich, bałkańskich i pewnie jeszcze jakichś innych – jest jedynym w swoim rodzaju miksem. Ludzie na początku nieśmiało tupali w rytm piosenek, później się rozkręcili. Dołączył do nas Marco, przyjaciel Lorenzo, któremu chwilę wcześniej chłopaki postanowili schować rower, żeby myślał, że mu go ukradli (och, taki męski żarcioszek). Wieczór jednak nie skończył się na koncercie. Zaczęłam zagadywać Carlo, że widziałam, ile potrafi zjeść i że potrafię zjeść tyle samo. Oczywiście zaprzeczył. Potem zaczęliśmy gadać o alkoholu no i w końcu doszło do zakładu, kto szybciej wychyli kielonka z wódką. Poszliśmy do baru z Lorenzo jako sekundantem i zamówiliśmy kielonki, okazały się dość spore, jak szklaneczki do esspreso. Lorenzo zarządził remis, więc powtórzyliśmy zakład – i okazało się, że byłam szybsza. Carlo i jego męska duma zwinęła się w kłębek, a my, pożegnaliśmy go ładnie i udaliśmy się całą bandą do mieszkania Lorenzo. Chłopaki (chyba z niedopicia) otwarli jeszcze wino, które przyniosłyśmy dla Lorenzo i z towarzystwa zaczęło uchodzić powietrze. Lorenzo po pożegnaniu wszystkich pokazał nam jeszcze swój teledysk do płyty i tym miłym akcentem zakończyliśmy wieczór o 3 nad ranem.

23.04, sobota – Lucca

Obudziłam się lekko skacowana, a właściwie obudził mnie telefon od rodziców (dzięki mamuniu! ;) Potem zebrałyśmy tyłki z Hel i poszłyśmy na targ kupić świeże warzywa, by coś przygotować na lunch i obiad. Targ, jak targ, przypominał trochę chaos panujący na Montreuil`u gdzie sprzedaje się i mydło i powidło. Kupiłyśmy składniki na omlet z cukinii (dostałyśmy bardzo młode cukinie, jeszcze z kwiatami, więc spróbowałam je usmażyć po toskańsku w cieście) i na pierogi. Zamiast białego sera – mozzarella, zamiast gałki muszkatołowej – bazylia, do tego gotowane jajka - myślę, że to będzie coś naprawdę włosko-polskiego (czyt. pomieszanie z poplątaniem). Połaziłyśmy jeszcze przez misto z siatami i wróciłyśmy do domu. Lorenzo jeszcze spał (godzina 13:15). Potem zrobiłyśmy lunch, kwiaty cukinii i omlet z porem i cukinią, a potem nasz host zaproponował oglądanie filmów. Oglądaliśmy film na dużym rozwijanym ekranie z rzutnikiem multimedialnym, więc zrobiliśmy sobie niezłe kino domowe. Oglądaliśmy „Howl`s Mouse” – japońskie anime z angielskimi napisami, pełne czarów, gadającego ognia, chodzących strachów na wróble i czarnych glutów, które wypływały z różnych zakamarków. Bardzo fajne. Na deser Lorenzo wcinał płatki z suszonymi czerwonymi owocami, a my wcinałyśmy śniadaniowe bułki z masą morelową i jajeczną. Potem nabrali z Heleną ochoty na bieganie, więc umówili się, że biegną wzdłuż murów w przeciwnym kierunku i spotkają się w  miejscu startu. Hel niestety się poniekąd zgubiła ;) Biegnąc zatrzymała się pod umówioną bramą startową, ale jakiś czas później zreflektowała się, że to nie ta brama…Ja zaczęłam się gorzej czuć (przez to moje łażenie w japonkach, przemroziłam trochę stopy), łyknęłam jakieś prochy i położyłam się na kanapie, usnęłam od razu. Lorenzo przyniósł truskawy, potem przyszli Carlo i jego kumpel, widząc mnie na łóżku, obudzili mnie, zaczął znów coś gadać o wódce i wczorajszym wieczorze, a potem dostałam w twarz.

Tak, zostałam uderzona w twarz.

Widocznie, zaaferowany tym, że leżę pod kołdrą i nie wyglądam zbyt dobrze podszedł i mi przywalił. Tak, uderzył. Będąc trochę oszołomiona Fervexem, Paracetamolem i Ibuprofenem, a dopiero co wstalam i nie wiedziałam o co chodzi, nie zdążyłam zareagować, a dosłownie kilka sekund później przyszli kolejni koledzy Lorenzo. Wszyscy postali nade mną, gadali, gadali i jak szybko przyszli tak szybko też wyszli. Ja dalej w szoku, zareagowałam oczywiście najstosowniej do sytuacji… rozbeczałam się. I co najlepsze, sama nie wiedziałam co jest grane. Ostatnie 5 minut mojego życia było tak absurdalne, że mi się to nie mieściło w głowie. Lorenzo siadł obok mnie, powiedział, że to wszystko było jakieś bardzo dziwne, sam fakt, że zostałam uderzona i nikt nie zareagował… Potem poszłam do łazienki i znalazłam przyczynę mojego rozbeczenia się, złego samopoczucia, podwyższonej temperatury – Magdalena dostała  zapóźniony okres.

Hel i Lorenzo w chwili gdy spałam poszli zarezerwować restaurację, na kolację wybraliśmy się do bardzo specjalnego miejsca, gdzie serwują trufle podawane na wiele sposobów. Makaron z truflami i czosnkiem był czymś nie do opisania, chciało się go pożreć i jednocześnie nie jeść za szybko, żeby się nie skończył. Nie wiem, co było do tej pory najlepszego co zjadłam, ale trufle z makaronem były niesamowite i na liście toskańskich specjałów będą bardzo bardzo wysoko. Lorenzo się śmieje, że cały czas gadamy o jedzeniu, ale uważa to za zdrowy objaw i że dawno nie spotkał kogoś, kto potrafi się rozwodzić nad głupimi kluchami. Potem śmialiśmy się, że z Heleną nie możemy porozmawiać i podzielić się rozmowami o życiu, więc zostaje temat jedzenia i pogody, a ponieważ pogoda jest dość nudnym tematem, wybieramy żarcie. Potem pospacerowaliśmy wzdłuż murów miasta i zdążyliśmy spotkać 2 razy chłopaków (Carlo i spółka). Poprosiłam Lorenzo, żeby przekazał Carlo, jak już wyjedziemy, że w Polsce nie okazujemy w ten sposób sympatii płci przeciwnej lejąc ją po pysku. Powiedział, że na pewno przekaże i dołoży jeszcze od siebie. Wieczorem wpadł jeszcze Marco i wcinaliśmy razem ciasto paschalne. Potem Lorenzo rozłożył jeszcze raz kino domowe i zaczęliśmy oglądać „Ed Wood`a”, ale jak tylko przyłożyłam głowę do poduszki – usnęłam. A! Lorenzo też usnął na „Incepcji” – Nie jestem jedyna na tym świecie.

Zastanawiamy się nad zostaniem jeszcze jednego dnia tutaj, w Lucce. Jest tu niesamowicie, choć nie ma zbyt wiele do zwiedzania w samym mieście. To miasto jest dziwne, bez uczelni, ale pełne młodych ludzi, małe i prowincjonalne, ale pełne ekskluzywnych butików. Każdy w nim robi to, co chce, choć wie, że to nie jest łatwy kawałek chleba: Anna Maria sprzedaje skórzane rzeczy robione własnoręcznie przez jej brata, Lorenzo rzucił studia i pisze muzykę i gra na ukulele, Carlo zajmuje się renowacją starych mebli, chłopaki, grają w zespole muzycznym, Marco pomaga ojcu uprawiać ziemniaki, a sam jest przewodnikiem po Lucce. Widziałyśmy mnóstwo pracowni w mieście, gdzie ludzie dłubią w starych meblach, kobiety dziergaja lub szyją, artyści malują obrazy, a z okien słychać próby muzyczne i dźwięki różnych instrumentów. Ma się wrażenie, że każdy tu realizuje się na swój wybrany sposób i jest naprawdę szczęśliwy.






My Skeintown












Tam jest zawsze spokojnie. Niezależnie od pory dnia i roku. Tam się wypoczywa - tamten świat zasypia wcześniej, idzie spać z kurami. I wstaje się o świcie zupełnie bez problemu. Nigdy tego nie rozumiałam. I zawsze mnie to zaskakuje. 

Brand new beginning

Zaczynam od początku. Zobaczymy  co z tego wyniknie. Staram się, a raczej stwarzam wrażenie osoby, która wszystko zaczyna mieć pod kontrolą. Blog też ma być na to namacalnym dowodem. Oswajam się z myślą na powrót na moją Alma Mater. Oswajam się z nowymi warunkami pracy. Oswajam się z nie mówieniem za wiele. Zlikwidowałam swój profil na fejsie. Porządki w pokoju, walka z molami, Bobby patrzy zadziwiony. Czeka mnie jeszcze rozprawienie się ze zdjęciami, które zbierają się na dysku od zeszłego roku. 

Jestem dziś rozdrażniona i rozlazła całkowicie. Nie umiem odpoczywać, nie umiem nic nie robić. Złoszczę się na siebie, nie wiadomo za co. 

Taki dzień. 

Rano rozprawiałam o życiu z rodzicami. Oni - o Draniu, który cały czas siedzi i nie ma zamiaru niczego w swoim zmieniać, a ja - o pracy, o chłopach, o wszystkim. Myślę, że przesadziłam z moimi frustracjami na dziś, ale i tak są dobrej myśli i życzą mi jak najlepiej. Ucieszyli się na powrót na studia. Ja też się ucieszyłam. Tylko cały czas się oswajam. Boję się, że mój mózg tego nie ogarnie, że nie będzie chłonąć, że mimo wszystko - będzie ciężko. Ale muszę zacisnąć zęby. I przycisnąć. Powalczyć trochę z tą studencką przypadłością, która mnie męczy odkąd pamiętam....prokrastynacją.

Też chcę marudzić, że nie chce mi się pisać pracy magisterskiej, że kolokwia, że egzaminy, że poprawki, że głupi wykładowca. Naprawdę. 

Ucieszyło mnie śniadanie z Sis. Kwachotka. 
Nawet już mi nie przeszkadza to, że w mieszkaniu nie mam swojego łóżka. Kanapa jest wygodna. Wiki przylazła do mnie w nocy, ale nie wytrzymała mojego wiercenia. 

Znalazłam WeAreHunted.com - teraz mogę być prawdziwym hipsterem i słuchać tego, czego nikt jeszcze nie zna. Ekstra, co?

A jutro poniedziałek. Ugh.

A piątkowy wieczór na Kasprzaka? Wybornie! Domowa pizza i lody - w sam raz na mój PMS. Spotkanie przyjaciół w jednym miejscu, mimo "zarobienia", udało się. Jednak rozmowy na początku tylko mi uzmysłowiły jakim obciachem jest dowiadywanie się o wszystkim z portalu społecznościowego. Nie chcę tak. I mam nadzieję, że mi się uda.