I want to ride my bicycle



Nareszcie mam swoją drogę do miasta. I nareszcie nie zdycham jadąc przez rezerwat Bonarka. Lubię mojego Herculesa, obdrapanego, obitego, bez dzwonka, bez działających przerzutek. Dzięki temu mam zawsze przy sobie zestaw McGyvera w postaci scyzoryka, klucza francuskiego i pompki. To powinna nosić prawdziwa kobieta w torebce :-)


Poza tym uwielbiam Kraków. Wyznanie to może brzmi tandetnie, ale prosto z serca. 


A ostatnimi czasy po zachwycie nad Defto wracam do tłustych bitów. Są sexy.



Defto

Jeszcze tak nie miałam. Tak intensywnie, bezpośrednio, sarkastycznie, dowcipnie, niespodziewanie... Nie-do-wia-ry.

Trzymam za samą siebie kciuki. Bo to niezła miazga :-) 




Crazy

Ten weekend był, co tu dużo pisać, obfitujący w wiele przygód i niespodzianek. 


Czwartek zaczął się bardzo pracowo, rano jazda pociągiem wycieczkowy, dzięki któremu z okien można zwiedzić całą Małopolskę, Świętokrzyskie oraz południową część Mazowsza w 6 godzin. Oczywiście, pociąg musiał się spóźnić. Najpierw gonitwa na Litewską, potem rozkminki z Michałem na Grójeckiej, dobry obiadek i rozmowy o życiu i śmierci, powrót na Centralny by odebrać bluzę - prezent dla Tomka, a potem przejęcie zakładnika  przez Miśkę i Pawła. Mieliśmy z Michem bardzo dobrą rozmowę, bardzo żałuję, że nie mogliśmy pogadać dłużej, widziałam, że nie jest w swojej najlepszej życiowej kondycji. Mieliśmy strasznie fajną głupawkę przy tych moich listach ze szkoleń, mogłabym tam z nimi pracować. I ten zdredowany śmieszny kot biurowy...OMG.

Miśka i Paweł zafundowali mi spacer po starej (jeśli w ogóle można mówić o tym mieście w kategoriach "stara") Warszawie. Miejscówkę mają niezłą: okolice Czułego, BUW-u oraz Centrum Nauki Kopernik. Nie siedzieliśmy za długo, wszak musiałam wstać o okropnie wczesnej porze. Na szczęście nie zaspałam, na włączonym autopilocie zdążyłam na autobus i dalej na pociąg. Tam już czekała na mnie Madź i zamiast spać grzecznie do Działdowa, to przegadałyśmy całą drogę, robiąc przerwy na wdech i wydech. 

Dotarłyśmy po prawie 2-godzinnej trzęsawce do Reszla, gdzie ewidentnie zostałyśmy ocenione wzrokiem tubylców jako "obce". Udało się po wielu poszukiwaniach w rynku znaleźć dobrą restaurację i najedzone do syta czekałyśmy na Tomka. Niesamowite jak dwie durne blondynki potrafią w ciągu ułamka sekundy wywołać uśmiech na jego twarzy. 

Zapakowałyśmy nasze tobołki do jego samochodu i ruszyłyśmy w stronę farmy. Spotkanie trzeciego stopnia z turbiną sprawiło na nas ogromne wrażenie. Potwór z łopatami zdawał się być jeszcze większy niż był, potem Tomek wpuścił nas do środka. Trochę jak przedsionek rakiety kosmicznej :-) Potem miałyśmy wycieczkę po centrum dowodzenia, przy okazji wprawiając w konsternację wszelkich przedstawicieli płci męskiej snujących się po biurze, a ponieważ byłyśmy po nieprzespanej nocy, tak więc refleks i cięte riposty nie były naszą mocną stroną tego dnia. Nie bardzo wiedziałyśmy w jakim stopniu przeszkadzamy Tomkowi w pracy, więc sadowiąc się na pace jego terenowego samochodu pokazałyśmy, że mamy cały świat w nosie. 

Po powrocie do domu nie mogliśmy się zazbytnio zdecydować czy papu, czy kąpiel, czy wycieczka, więc zdecydowaliśmy się na to ostatnie. Ja już poddałam się i padłam przy pierwszym zakręcie i ominęła mnie jedna atrakcja turystyczna, natomiast potem zdecydowałam się na spacer nad jeziorem Dobskie, gdzie Madź próbowała jeździć tomkowym potworem i najfajniejsza część wycieczki - port w Sztynorcie. Tam zjedliśmy przepyszną pizzę w Zęzie, pogadaliśmy, pośmialiśmy się, połaziliśmy po porcie i czas się było zbierać do domu. Tam dołączył do nas Robert i siedzieliśmy przy piwie ustalając kto z kim, kiedy i dlaczego, oraz inne szczegóły z dziejów naszego trójkąta, dopóki Madziarska nie odpłynęła. Potem dostałyśmy nasz nocny przydział - puchowy śpiwór Tomasza, Robert - kawałek podłogi, a właściciel mieszkania poszedł w kimę za przegrodą typu karton-gips. 

Następnego dnia nie mogliśmy się za bardzo zebrać, Robert nas opuścił nikogo nie budząc, a Tomasz polazł w międzyczasie po zakupy na śniadanie. My się zrobiłyśmy na bóstwo i po śniadaniu pojechaliśmy do Żeglarza.  

Tak bardzo się ucieszyłam jak zobaczyłam Michała po 6 latach. Przytuliłam go bardzo bardzo mocno. Potem czekaliśmy na Roberta, bo stwierdził, że zostanie jeszcze w Kętrzynie po pracy w sobotę i pojechaliśmy na kajaki. Mając jakieś nieuzasadnione obawy przed spędzeniem czasu w kajaku sam na sam z Tomkiem, zadecydowałam, że płynę z Robertem. I to była decyzja mająca konsekwencje w postaci nieoczekiwanego zwrotu akcji wieczorem. Strasznie fajnie pływało nam się razem. Synchronizowały nam się wiosła i tematy do rozmowy. Wchodziliśmy sobie w zdania podobnie jak dwie noce wcześniej z Magdą. Wpadaliśmy w strumień świadomości, gubiliśmy wątki, ale gadaliśmy jak najęci. Przerwa w połowie drogi i piwko z opowieściami Roberta z czasów studiów można by było nagrać i puszczać jako stand-up comedy. Brzuchy nas bolały ze śmiechu :-) Potem znów wleźliśmy do łódki, zgubiliśmy Magdę z Tomkiem i z tego gadania zgubiliśmy się na Krutyni...Tak, można się na rzece zgubić. No i trzeba było wracać machając wiosłami pod prąd. Mieliśmy niezły ubaw z nas samych. 

Wieczorem zrobiono dla nas ognicho, dołączyła do nas Ula - "pierwsza żona" Żeglarza (fantastyczna historia :-), Czapkins (tak, TEN Czapkins, na potrzeby imprezy nazywany panem Czapką), Michu, mama Żeglarza, Tomasz, Robert i my dwie. Impreza z początku zasugerowała  mi i Magdzie, że mamy Dzień Konia, jednakże był to zdradziecki koń trojański...

Co nam wpadło do tych głupich łbów, by popijać piwo szampanem??

Z tego wieczoru będę pamiętać (bo niestety nie wszystko udało mi się odtworzyć): puszczanie chińskich lampionów, wspina na wędzarnię z Czapkinsem, soczysta wymowa, zrzucenie Roberta z kołka, upadek z huśtawki, zachwycanie się majonezem z czosnkiem, autoreklama idealnej żony, chodzenie "na siku" z Madziarską (śródimprezowa ewaluacja), no i oczywiście spacer nad jezioro z Robertem. 

I w tym miejscu pozwolę sobie zacytować Arletę: "Tyle się przeżyło, a nie będzie co wnukom opowiadać"... :-) 

Poranek był równie ciekawy jak noc - jednakże na kacu niektóre żarty są śmieszniejsze. Nasza rozkminka co do powrotu do Krakowa powinna zostać dogłębnie przeanalizowana pod względem zjawiska pomroczności i przedstawiana np. studentom psychologii. Koniec końców wybrałyśmy najbardziej rozsądną opcję powrotu z Czapkinsem do Warszawy, a gdybyśmy tylko  wpadły na to by odezwać się do Arlety to miałybyśmy podwózkę z Warszawy do Krakowa samochodem. Ale i tak było fajnie - poszłyśmy na dobre żarcie, potem siedziałyśmy i dogorywałyśmy na posadce dworca Centralnego i grzecznie doczekałyśmy się pociągu. Tam, zajęłyśmy honorowe miejsce na podłodze i 3 godziny przemęczyłyśmy do Krakowa. 

Nie opanowałyśmy z Magdą jeszcze normalnych powrotów...

A wieczorem telefon: "no, to trzeba będzie sprowokować jakieś spotkanie w najbliższym czasie". 
Ja tam bardzo, bardzo chętnie.

To był niesamowity weekend.

Aruba Jamaica...

To były wakacje życia. Jacht, morze, ocean, palmy, dżungla, namorzyny, plaża, piasek.
Zwiedziłam zakątki, których niewielu widziało. Miejsca jeszcze nie skażone masową turystyką, przyjaźnie nastawionych tubylców, lasy, w których wycieczek nie było za wiele albo nawet wcale. 

12 osób, 3 tygodnie i 14-metrowy jacht. Cud, że się nie pozabijaliśmy. W ciągu tych kilku tygodni przeszliśmy wszystkie fazy rozwoju grupy, ale jedyne co chcę zapamiętać, to wszystkie nasze wygłupy i hasła które się przewijały przez cały czas. 

No, byliśmy w pizdu-away, spaliśmy na fokarium, jeździliśmy pontorówką do cywilizacji, kupowaliśmy ryby od kolesławów, a wieczory spędzaliśmy w swoim gronie, przy drinkach robionych przez Pati, ale wynajdywaliśmy też nowe, takie jak "Piasek w gaciach". I gazelka d o cumy. A załoga, oczywiście, na biegowo.

Rum był pity za karę. Da się go pić jedynie z kawą w tzw. wersji kapitańskiej, z mleczkiem kokosowym. Nie inaczej. 

Nie robiłam zdjęć prawie wcale. Można pomyśleć, że wariatka - przecież na Karaibach nie jest się co roku na wakacjach. Ale miałyśmy z Magdą wyśmienitego fotografa przy naszym boku, więc nie martwiłyśmy się o zdjęcia. 

Największą przygodą była chyba Dominika. Wędrówka po lesie deszczowym, łażenie dookoła jeziora w deszczu i we mgle, zwiedzanie wyspy wynajętym samochodem.
Fantastycznie. 

Ach, i żółwie! Niesamowite zwierzęta, pływać w ich towarzystwie to zaszczyt. 

Jest kilka momentów, które układają się w głowie w postaci kolorowego patchworku wspomnień: kolacja z langustą, delfiny, spacer na targu w Grenadzie, taniec na skrzyni umarlaka, kąpiele topless w świetle księżyca, wachty w naszym trójkącie, fale przelewające się przez cały jacht, rozmowy na fokarium, spacery w deszczu i mgle, "Ty masz mnie za głupią dzikuskę", Carib, Hairoun i Kubuli, zakupy na targach, dyskoteka, dowcipy Pati, "jak sobie kochana załoga życzy", "Madziano", ogrody botaniczne, gałka muszkatołowa..."I`m your private dancer"....

Czy jeszcze tam wrócę? Wątpię. Ale było niesamowicie. I na pewno moja książka będzie miała miejsce akcji na Karaibach. Przynajmniej ze dwa rozdziały. 

Madziarska, Tomku - dziękuję. Byliśmy wspaniałym karaibskim trójkątem.

A za tym będę tęsknić:








I jeszcze piosenka, którą nuciliśmy, a słów nie znał nikt: