I can`t make it.

Może tylko mi się wydaje, a może po prostu tak jest w tej czasoprzestrzeni, w której przyszło mi żyć, ale problemy wracają. Jak bumerang. Może tylko czasem w innej konfiguracji, ale towarzyszą im te same emocje, te same paranoje. Może jestem jakąś masochistką i po prostu pozwalam na te same historie, a może po prostu trzeba w końcu stanąć twarzą w twarz i przyznać się, że brnięcie w te same gówniane rzeczy to podświadome stawianie sobie wyzwań z kolejną obiecanką-cacanką "tym razem będzie inaczej", a jednak nie będzie, no bo dlaczego miałoby być? Przecież nie mam innych pomysłów na rozwiązanie tych samych problemów. Brnę w te same utarte ścieżki myślowe, w te same schematy jakby to miało w jakikolwiek sposób pomóc. Nie chcę przed nimi uciekać, chcę im stawić czoła, ale wiem też, że bardzo trudno mi się przestawić. Podpatruję Rycha i Staszka, ale oni też nie mają pomysłów: jak się schodzi w ten sam głupi sposób z drabiny, to i tak się spadnie. I szczęście ani modły tu nie pomogą. I tak się poturbujesz. 

Wracają ze starych śmieci stare marzenia. Trochę do nich podchodzę jak do jeża, bo przecież "nie tak", "nie tu", "nie teraz". Ale to nie zmienia faktu, że siedzą w głowie. I to właśnie teraz, kiedy poczułam, że znalazłam swoje miejsce, że to TU, że Pędzichów, że to będzie naprawdę dobry rok, że nareszcie będzie poczucie stabilności wszelakiej, ja spędzam 3 tygodnie w domu i cały ten zbudowany świat TU przestaje być taki atrakcyjny i pewny i "mój". Może to tylko mój hormonalny horror, bo to "już" i wszystko drażni, denerwuje, a może po prostu trochę odpłynęłam przez te 3 tygodnie myśląc o tym co by było gdyby... 

To już nawet nie o serce słuchające, tylko trzeba prosić o mózg trzeźwomyślący. Bo się nie pozbieram pisząc teraz symultanicznie te dwa wnioski i jeszcze mając tyle projektowych i wip-owych zaległości. 

Znów za dużo, znowu spadnę z tej pierdolonej drabiny.