Dwuipółgodzinne uwielbienie

Przebiegłam półmaraton. Ciepło, pogooda idealna na bieganie. Z Ujejsca do Parku Hallera, 21 kilometrów. Jak tylko przepuściłam wszystkich na starcie i rozgrzałam się biegnąc pierwsze cztery kilometry, poczułam, że jest przyjemnie. Dobra, dobrana wcześniej muzyka w postaci rozbrajającej playlisty, chyba zostanie opatentowana. Wyszłam z założenia, że nawet jak nie przebiegnę i przerwę w połowie mój wyczyn, to przynajmniej będę miała bekę z tego co słyszę. 

Około szóstego kilometra włączyła mi się "gazelka" - rozpędziłam się i wybierałam sobie kolejnych biegaczy, żeby ich prześcignąć, naprawdę półmaraton zaczął mieć znamię zabawy. 

Zaczęłam się rozglądać - fajna ta Dąbrowa, jest gdzie biegać, gdzie jeździć na rowerze. Miasto  postawiło na rekreację - brawo dla prezydenta. Życzliwi ludzie klaszczący i dopingujący działali krępująco dla mnie, ale potem zaczęłam się do nich uśmiechać. Najbardziej poruszająca była kobieta w okolicy Topolowej, która krzyczała: "Brawo! Zrób to dla nas! Zrób to dla siebie! Uda Ci się, na pewno się uda!" - przyznam, że było to zabawne ale i wzruszające zarazem. 

Co rusz dziękowałam i prosiłam Go o siłę. Żeby skończyć, żeby osiągnąć trzy założone cele: że nie przybiegnę ostatnia, że zmieszczę się w 2:45 i że się nie zatrzymam. Udało się. A co zaczynałam dziękować za moje sprawne nogi, za to że je mam i za to że mogę się sprawdzić zalewało mnie ogromne wzruszenie i wdzięczność. Bałam się, że jeśli będę dalej dziękować, to się rozemocjonuję i że coś mi się stanie :-) Ale było to uzależniające uczucie, więc dozowałam sobie je powoli, w małych dawkach. Ale serce rozbuchało ze szczęścia, poleciała łza, może dwie.

Tak, dwuipółgodzinne uwielbienie. Za nogi, za płuca, za sprawne serce, za widoki, za sprawność, za to, że na mecie ktoś czeka. 
Tak, myśl, że na mecie będzie Gosia, Bartek i Sławek była najbardziej krzepiącą myślą. To, że Agać przygotuje znów mistrzowski obiad jak dotrzemy do domu, to że będziemy chodzić ze Sławkiem dumni jak pawie, że się udało. To, że udowodnię sobie, że CHCIEĆ TO MÓC. 

Pracowałam na to przez pół roku. I efekt okazał się porażający: udało się, dwie godziny i dwadzieścia dwie minuty. 

Najgorszy moment był na ostatnich dwóch kilometrach - totalna patelnia na ulicy, gorąco, pić się chciało strasznie, ludzie gapiący się w okolicach targu na Redenie i ogarniające zmęczenie i złość, że tak mało zostało, a najchętniej posadziłabym tyłek na krawężniku wzdłuż którego biegnę. Dobiegłam, ktoś powiedział moje nazwisko, spojrzałam w stronę zegara, zaczęłam się rozglądać za Gochą i Sławkiem.

Udało się! 

Jestem miszcz.

Piosenka na ostatnie minuty półmaratonu, krzepiąca i motywująca (z przymrużeniem oka):

I jeszcze oczywiście inny miszcz, który mnie dopingował:





Podróże małe i duże

EDI - STD - KRK - WAW - AMS - NAI - CDG - WAW - KRK - WAW - BLQ - VNC - WAW - KRK

Całe życie na walizkach.