Living on the edge

Granice wytrzymałości mojego organizmu. 11 minut po północy, 15-sta godzina w biurze. Z przerwą na wyjście do mieszkania, zostawienia wiadomości Sophie i Danie, że... wracam do biura. Wyjście po suchy prowiant, kolejny napój energetyzujący i wio! dalej, resztkami sił. Byle do... szóstej rano, do czwartku. 

Wczoraj to samo. Tydzień temu podobnie. Trochę siłą rozpędu, trochę siłą inercji, bardzo potrzebuję kogoś kto mnie przytuli. Na trochę, na moment, żebym tylko się nie rozpadła, nie rozklekotała, nie rozsypała w tym wszystkim. 

Dzisiejszą pracę, konspekty i sprawozdania w nocy piszę przy akompaniamencie Angusa i Julii. Wszystko mnie boli od siedzenia przy biurku.



Kumbayah.