Crazy

Ten weekend był, co tu dużo pisać, obfitujący w wiele przygód i niespodzianek. 


Czwartek zaczął się bardzo pracowo, rano jazda pociągiem wycieczkowy, dzięki któremu z okien można zwiedzić całą Małopolskę, Świętokrzyskie oraz południową część Mazowsza w 6 godzin. Oczywiście, pociąg musiał się spóźnić. Najpierw gonitwa na Litewską, potem rozkminki z Michałem na Grójeckiej, dobry obiadek i rozmowy o życiu i śmierci, powrót na Centralny by odebrać bluzę - prezent dla Tomka, a potem przejęcie zakładnika  przez Miśkę i Pawła. Mieliśmy z Michem bardzo dobrą rozmowę, bardzo żałuję, że nie mogliśmy pogadać dłużej, widziałam, że nie jest w swojej najlepszej życiowej kondycji. Mieliśmy strasznie fajną głupawkę przy tych moich listach ze szkoleń, mogłabym tam z nimi pracować. I ten zdredowany śmieszny kot biurowy...OMG.

Miśka i Paweł zafundowali mi spacer po starej (jeśli w ogóle można mówić o tym mieście w kategoriach "stara") Warszawie. Miejscówkę mają niezłą: okolice Czułego, BUW-u oraz Centrum Nauki Kopernik. Nie siedzieliśmy za długo, wszak musiałam wstać o okropnie wczesnej porze. Na szczęście nie zaspałam, na włączonym autopilocie zdążyłam na autobus i dalej na pociąg. Tam już czekała na mnie Madź i zamiast spać grzecznie do Działdowa, to przegadałyśmy całą drogę, robiąc przerwy na wdech i wydech. 

Dotarłyśmy po prawie 2-godzinnej trzęsawce do Reszla, gdzie ewidentnie zostałyśmy ocenione wzrokiem tubylców jako "obce". Udało się po wielu poszukiwaniach w rynku znaleźć dobrą restaurację i najedzone do syta czekałyśmy na Tomka. Niesamowite jak dwie durne blondynki potrafią w ciągu ułamka sekundy wywołać uśmiech na jego twarzy. 

Zapakowałyśmy nasze tobołki do jego samochodu i ruszyłyśmy w stronę farmy. Spotkanie trzeciego stopnia z turbiną sprawiło na nas ogromne wrażenie. Potwór z łopatami zdawał się być jeszcze większy niż był, potem Tomek wpuścił nas do środka. Trochę jak przedsionek rakiety kosmicznej :-) Potem miałyśmy wycieczkę po centrum dowodzenia, przy okazji wprawiając w konsternację wszelkich przedstawicieli płci męskiej snujących się po biurze, a ponieważ byłyśmy po nieprzespanej nocy, tak więc refleks i cięte riposty nie były naszą mocną stroną tego dnia. Nie bardzo wiedziałyśmy w jakim stopniu przeszkadzamy Tomkowi w pracy, więc sadowiąc się na pace jego terenowego samochodu pokazałyśmy, że mamy cały świat w nosie. 

Po powrocie do domu nie mogliśmy się zazbytnio zdecydować czy papu, czy kąpiel, czy wycieczka, więc zdecydowaliśmy się na to ostatnie. Ja już poddałam się i padłam przy pierwszym zakręcie i ominęła mnie jedna atrakcja turystyczna, natomiast potem zdecydowałam się na spacer nad jeziorem Dobskie, gdzie Madź próbowała jeździć tomkowym potworem i najfajniejsza część wycieczki - port w Sztynorcie. Tam zjedliśmy przepyszną pizzę w Zęzie, pogadaliśmy, pośmialiśmy się, połaziliśmy po porcie i czas się było zbierać do domu. Tam dołączył do nas Robert i siedzieliśmy przy piwie ustalając kto z kim, kiedy i dlaczego, oraz inne szczegóły z dziejów naszego trójkąta, dopóki Madziarska nie odpłynęła. Potem dostałyśmy nasz nocny przydział - puchowy śpiwór Tomasza, Robert - kawałek podłogi, a właściciel mieszkania poszedł w kimę za przegrodą typu karton-gips. 

Następnego dnia nie mogliśmy się za bardzo zebrać, Robert nas opuścił nikogo nie budząc, a Tomasz polazł w międzyczasie po zakupy na śniadanie. My się zrobiłyśmy na bóstwo i po śniadaniu pojechaliśmy do Żeglarza.  

Tak bardzo się ucieszyłam jak zobaczyłam Michała po 6 latach. Przytuliłam go bardzo bardzo mocno. Potem czekaliśmy na Roberta, bo stwierdził, że zostanie jeszcze w Kętrzynie po pracy w sobotę i pojechaliśmy na kajaki. Mając jakieś nieuzasadnione obawy przed spędzeniem czasu w kajaku sam na sam z Tomkiem, zadecydowałam, że płynę z Robertem. I to była decyzja mająca konsekwencje w postaci nieoczekiwanego zwrotu akcji wieczorem. Strasznie fajnie pływało nam się razem. Synchronizowały nam się wiosła i tematy do rozmowy. Wchodziliśmy sobie w zdania podobnie jak dwie noce wcześniej z Magdą. Wpadaliśmy w strumień świadomości, gubiliśmy wątki, ale gadaliśmy jak najęci. Przerwa w połowie drogi i piwko z opowieściami Roberta z czasów studiów można by było nagrać i puszczać jako stand-up comedy. Brzuchy nas bolały ze śmiechu :-) Potem znów wleźliśmy do łódki, zgubiliśmy Magdę z Tomkiem i z tego gadania zgubiliśmy się na Krutyni...Tak, można się na rzece zgubić. No i trzeba było wracać machając wiosłami pod prąd. Mieliśmy niezły ubaw z nas samych. 

Wieczorem zrobiono dla nas ognicho, dołączyła do nas Ula - "pierwsza żona" Żeglarza (fantastyczna historia :-), Czapkins (tak, TEN Czapkins, na potrzeby imprezy nazywany panem Czapką), Michu, mama Żeglarza, Tomasz, Robert i my dwie. Impreza z początku zasugerowała  mi i Magdzie, że mamy Dzień Konia, jednakże był to zdradziecki koń trojański...

Co nam wpadło do tych głupich łbów, by popijać piwo szampanem??

Z tego wieczoru będę pamiętać (bo niestety nie wszystko udało mi się odtworzyć): puszczanie chińskich lampionów, wspina na wędzarnię z Czapkinsem, soczysta wymowa, zrzucenie Roberta z kołka, upadek z huśtawki, zachwycanie się majonezem z czosnkiem, autoreklama idealnej żony, chodzenie "na siku" z Madziarską (śródimprezowa ewaluacja), no i oczywiście spacer nad jezioro z Robertem. 

I w tym miejscu pozwolę sobie zacytować Arletę: "Tyle się przeżyło, a nie będzie co wnukom opowiadać"... :-) 

Poranek był równie ciekawy jak noc - jednakże na kacu niektóre żarty są śmieszniejsze. Nasza rozkminka co do powrotu do Krakowa powinna zostać dogłębnie przeanalizowana pod względem zjawiska pomroczności i przedstawiana np. studentom psychologii. Koniec końców wybrałyśmy najbardziej rozsądną opcję powrotu z Czapkinsem do Warszawy, a gdybyśmy tylko  wpadły na to by odezwać się do Arlety to miałybyśmy podwózkę z Warszawy do Krakowa samochodem. Ale i tak było fajnie - poszłyśmy na dobre żarcie, potem siedziałyśmy i dogorywałyśmy na posadce dworca Centralnego i grzecznie doczekałyśmy się pociągu. Tam, zajęłyśmy honorowe miejsce na podłodze i 3 godziny przemęczyłyśmy do Krakowa. 

Nie opanowałyśmy z Magdą jeszcze normalnych powrotów...

A wieczorem telefon: "no, to trzeba będzie sprowokować jakieś spotkanie w najbliższym czasie". 
Ja tam bardzo, bardzo chętnie.

To był niesamowity weekend.

Brak komentarzy: