Cały tydzień leżenia do góry brzuchem. No, może nie do końca, ale na pewno leniwie, wolno, bez planów, bez żadnych spin z jakiegokolwiek powodu.
Majówka deszczowa, siąpiąca, czasem szalejąca wodą za oknem. Wstawaliśmy chwilę przed południem, obżeraliśmy się jak bąki, a potem albo wyruszaliśmy na podbój miasta...albo nie.
Koty nas za to uwielbiały, gdy nie wychodziliśmy - Stach miał zabawę w postaci gryzienia nas w pięty, a Rychu szukał miejsca pod kołdrą, żeby się móc przytulić do jakiejś ciepłej ludzkiej nogi.
Byliśmy w kinie na "Oblivionie", zajrzeliśmy trupom pod żebra na wystawie "Human body", a wieczorami próbowaliśmy kolejnych pysznych krakowskich niespodzianek. Zajrzeliśmy do Trufli, spróbowaliśmy hummusu w Hamsie, jedliśmy crème brûlée w Charlotte, Sławek spróbował kebsa w Sami Am Am, gdzie oglądaliśmy syryjskie teledyski (swoją drogą, nieźle zrobione), prócz tego oglądaliśmy też inne rzeczy w domu, ale obiecałam, że będzie to tajemnicą, bo jakby się wydało, to życia by nie miał :-) No i przemiła kolacja w Musso, gdzie makaronowe lampy, aranżacja wnętrza i obsługa zachwyciły mnie po raz kolejny, bo żarło tam bezapelacyjnie genialne. I kawa w Karmie.
Dużo dobrego wina, dużo dobrych rozmów.
Piwo nad wisłą.
Spacery przez Kazimierz, Podgórze i podziwianie balona-księżyca :-)
I poranne: "idziemy biegać" i zaraz "dżisss, znów jebie deszczem".
I jutubowe ciągi myślowe.
I tradycyjne zwady o wszystko i o nic.
I "o bosh, noszczyk już nic nie zjem".
I sokowirówka!
Dzię-ku-ję.
Zdjęcia: wiadomo-czyje.
I jeszcze muzyka z Obliviona - niepokojąca, wzruszająca, tajemnicza. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz