Day 4: Rihno attention and cocroach approach.

Oswajamy się z otoczeniem. Dziś, po 3 porannych warsztatach zrobiliśmy sobie jednodniowego brejka w postaci safari w Nairobi National Park. Póki co i tak czekamy na decyzję MSZ w sprawie kupienia większej ilości komputerów i dopóki nie dostaniemy oficjalnej informacji nie będziemy ich kupować, a z Benem ustaliliśmy szczegóły odnośnie wycieczki do Naivasha, na warsztaty z budowania zespołu i komunikacji. Wstaliśmy jeszcze wcześniej niż zwykle, by o 6:30 móc wyjechać w stronę parku. W Nakumacie prawie zjadło mi kartę, bo bankomat też żyje wg zasady 'pole pole', więc czekałam na jakąkolwiek reakcję ponad minutę, co mnie bardzo mocno zestresowało. 

Dobra, wkurza mnie strasznie podział cenowy na Eastern Africa Residents, Eastern Africa Citizens i Other countries, czytaj: Mezungu-has-money countries. Ale cóż, pokornie jak barany zapłaciliśmy te 40 dolców i wjechaliśmy naszą kiberiańską limuzyną (czyt. samochodem Bena - o nim należy napisać specjalnego posta) do ostoi dzikości w stolicy. Zobaczyliśmy naprawdę dużo i mimo że pogoda była szaro-buro-beznadziejna i cholernie pizgało po oczach, a ja chowałam się zakapturzona i okutana we wszystko co miałam na sobie, to i tak było fajnie. Zobaczyliśmy mnóstwo antylop - między innymi ogromną antylopę Eland wyglądającą jak przerośnięty kozioł,  mnóstwo gazel Granta, wiele gatunków wielkich ptaków, hipopotama no i najważniejsze - czarnego nosorożca, najbardziej zagrożony obecnie gatunek na świecie. Do tego oczywiście pojawiły się zebry i żyrafy, ale jeździliśmy i szukaliśmy najważniejszego króla tego całego zwierzyńca - lwa. Niestety, nie mieliśmy szczęścia - koty się pochowały i nie dawały się znaleźć.

Dodatkową atrakcją zorganizowaną tuż obok wjazdu do parku jest sierociniec, gdzie można zobaczyć kilkanaście gatunków zwierząt w tym głównie kotowate. Wszystkie zwierzęta mają swoje imiona i opisaną historię - skąd się wzięły, jak zostały osierocone i kto się nimi opiekuje w sierocińcu. Jeden z tamtejszych gepardów ma na imię Bolt, na cześć Usaina, który zaopiekował się finansowo kiciuchem znalezionym w parku Masai Mara. Do tego mieliśmy ubaw z dzikich małp, nie żyjących w klatce, które zapewniają rozrywkę turystą łażąc po płotach i zaczepiając swoim szczekaniem wszystkich.

Na lunch pojechaliśmy z Benem i Rene do Nakumattu na etiopskie żarło. Zamówiliśmy wegetariańską indżerę i herbaty z masalą. Mieliśmy pecha co do naszego kelnera - bardzo długo czekaliśmy na posiłek. Potem okazało się że zapomniał o jednej dodatkowej herbacie. Następnie nie dostaliśmy dodatkowych rolek indżery, które zamówiliśmy, a grande finale okazało się być karaluchem, którego Sławek prawie zjadł sięgając po buraczki z indżery.

Zawołaliśmy po raz kolejny kelnera, który z przerażeniem zaczął nas przepraszać i wziął nam sprzed nosa żarcie, którego nawet dobrze nie zaczęliśmy. I znów, głodni, czekaliśmy kolejne 15 minut. I co? Dostaliśmy indżerę z mięsem :-) 

Sławek kiedyś przeczytał, że różnica między ulicznym jedzeniem w Kiberze a jedzeniem w restauracji różni się tym że gdy jesz w Kiberze, to widzisz jak Twój posiłek jest przygotowywany. 

Uliczne żarcie jest ekstra - póki co samosy u sąsiadki na rogu żądzą, choć frytki i prażone ziemne orzeszki też są niczego sobie. Zdecydowanie warzywa z naszej dzielni wygrywają świeżością i jakością w porównaniu z tymi, które można kupić w Nakumacie. 
Sezon na awokado implikuje niemal codzienne wariacje na temat guacamole. Lubimy, zażeramy się. Borowy w ciągu 3 dni zjadł więcej awokado niż w całym swoim życiu. 

Nowe-stare odkrycie: jajówka po etiopsku - cebula z czosnkiem i zieloną papryczką chili (pili-pili) zasmażane z pomidorami i dużą ilością świeżej kolendry. No i jajka. prosto od kiberiańskich kur :-) 

Brak komentarzy: