October

Dziś po pracy wymieniłam żarówki, wymieniłam uszczelkę w prysznicu, założyłam nową słuchawkę i przepchałam zlew, bo zaczął mi się przetykać. Prócz tego dokręciłam dzwonek w rowerze i zamontowałam światełka. Iście "męskie" zajęcia. Tomasz mógłby być ze mnie dumny. Póki co, wszystko działa, tylko Rychu nadal nie ma bezpiecznego zejścia z antersoli, coś trzeba będzie mu w końcu wymyślić, bo jak się kiedyś poturbuje na śmierć, to będę płakać z żalu i swojej głupoty.

Cieszy mnie duża ilość czasu po pracy. Mogę gotować, mogę pisać, mogę czytać. Jeszcze bardziej, o dziwo, cieszy mnie mój wolny internet, który nie pozwala na grzebanie w śmieciowych portalach - poczta, ewentualnie jakieś artykuły, "prasówka" i tyle. Na więcej nie pozwala zawrotna prędkość mojego sticka z internetem. 

W nostalgiczny wieczorny nastrój wprowadza mnie ta piosenka: 
Już nie mogę się doczekać prawdziwych zimowych wieczorów, kiedy szczękając zębami, będzie się marzyć o ciepłych kapciach i gorącej, parzącej gębę herbacie z miodem, imbirem i cytryną. Planty teraz są kolorowe, jesienne, przepiękne. Ale zimą białe połacie śniegu na trawnikach oświetlone wieczornymi poświatami lamp ulicznych po prostu wzruszają.

Pokazałam wczoraj komuś znów kawałek mojego Krakowa. Uwielbiam to miasto. Mimo tych wszystkich fuck-upów, które funduje raz po raz mieszkańcom, to tu jest fantastycznie. 

Znów mi się chce pisać książkę. Są zaczątki, jest pomysł, tylko wena spontanicznie się pojawia, żeby mi potem pokazać faka i pośmiać się ze mnie chowając w kącie. 

Co za bicza.

Brak komentarzy: